Na wstępie chciałbym ostrzec wszystkich, że post może być
trochę długawy, a na dodatek mogę w tych swoich przemyśleniach trochę zanudzać. No, ale jak to mawiają
„Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba”.
Zanim zacznę swoje wywody, chciałbym zauważyć, że
każdy z nas uczy się przełamywać swoje bariery, dlatego tak jak obiecałem
chciałbym pogratulować oficjalnie Kacprowi, wiernemu czytelnikowi tegoż o to bloga, pobicia
swojego rekordu życiowego. Takie eskapady nie zdarzają się często!
*GPS tracking z wyjścia na Rynek
Wracając do tematu tytułowego JWOC-a, jak łatwo można było
zauważyć w moim kalendarzu startowym, nagromadzenie biegów w ten weekend było
dość spore. Chciałem wystartować we wszystkich, co oczywiście było nie możliwe,
dlatego utworzyłem następującą listę priorytetów:
1. JWOC
2. MP
3. Limanowa Cup
1. JWOC
2. MP
3. Limanowa Cup
Eliminacji do JWOC-a roztrząsać już nie będę, w tym roku
byłem po prostu za słaby… Dlatego czekała na mnie nagroda pocieszenia, czyli
Mistrzostwa Polski Juniorów w Biegu Alpejskim. Nagroda pocieszenia, ale ileż trzeba było zrobić by ją
dostać? Ileż było niepewności? O tym teraz.
Już po Limanowa Forrest miałem wątpliwości, czy w ogóle
decydować się na start w Mistrzostwach Polski? Czy jest sens? Czy nie dostanę
po dupie? Tydzień przed biegiem nastąpiło totalne załamanie i tak nie
najlepszej formy. Kolejne pytania. Po co się będziesz szarpać? Jak będzie wyglądała twoja forma? Czy dam radę?* Bieg zdecydowanie był czymś nieznanym. Nie wiedziałem w
jakiej będę formie. Nie wiedziałem na ile stać rywali. Ale koniec już tych
pytań retorycznych. Stwierdziłem, że trzeba spróbować. Kto nie ryzykuje ten nie
zyskuje!
profil morderczej trasy
A jak wyglądał bieg, zacznijmy od początku. Na pierwszym
kilometrze rozpoczęły się jakieś lekkoatletyczne szachy, w których po
doświadczeniach z bieżni wiem, że się nie odnajduję. Pobiegłem go sobie spokojnie
z najlepszą seniorką, prowadząc cały wyścig. Po 1 kilometrze dogoniła nas grupa
jakiś dwudziestu paru juniorów i w tej grupie pokonałem kolejne 2 kilometry. To
była dopiero rozgrzewka. Kolejny kilometr pokonałem prowadząc bieg, razem z
przyszłym zwycięzcą zmagań, szarpnąłem mocno pod stromiznę, cała grupa się
porwała, a mnie dopadł pierwszy kryzys. Próbowałem realizować wtedy pierwsze
założenie dotyczące biegu, ale niestety -
na 3,8 kilometra, ściana…
Było ciężko, oddech zacząłem odzyskiwać około 6 kilometra,
wtedy byłem trzeci, a na plecach miałem kolejnego przeciwnika. I nagle, kryzys
gdzieś odszedł, a na oczy widziałem jeden kryzys z przodu i na uszy słyszałem
jeden kryzys z tyłu. Mam siłę, ruszam, nie ma kalkulacji, realizuję drugie
założenie dotyczące biegu - "Gonimy Go, razem".
Jest dobrze na około 7,5 kilometra słyszę mega doping od
jakiegoś trenera dla jakiegoś zawodnika. Wtedy powiedziałem sobie: „Nie możesz
się obracać, nie możesz pokazać słabości”. Miałem jeszcze trochę sił,
kalkulacji nie było żadnych, dawałem w górę ile fabryka dała, „aż do ofiary
życia mego”. Pod schroniskiem byłem już prawie srebrnym medalistą, zostało
niewiele ponad kilometr do mety. Spiker mówi, że jestem drugi, a tuż za mną
tegoroczny reprezentant Polski na Mistrzostwa Europy.
Niestety później parę razy pokazałem słabość i odwracałem
się do tyłu. Wyprzedził mnie jakieś 600 metrów przed metą, szans na walkę nie
miałem żaden, byłem mega zmęczony. Lecz z tyłu nie ma nikogo, wiedziałem, że
trzeba tylko dojść do mety, dosłownie dojść. Teraz realizowałem założenie numer
trzy i szczęśliwy padłem na metę. Dotarłem do mety, zajechałem się, dałem radę,
przezwyciężyłem kryzys, mam kolejny medal Mistrzostw Polski! Nagroda
pocieszenia, naprawdę zacna.
A jak się później okazało, bieg ten był biegiem eliminacyjnym
do rozgrywanych 14 września Mistrzostw Świata w Biegu Alpejskim.
Najprawdopodobniej pojadę do Włoch na kolejną przygodę życia, mam nadzieję w lepszej
formie. O to już się nie martwię.
A jak będzie? Będzie dobrze. Musi być dobrze!!!
*Ja ku*wa nie dam rady?!