sobota, 19 lipca 2014

Wehikuł czasu

Zawody organizowane przez trenera Witka zawsze darzyłem ogromnym sentymentem. Startowałem w nich już sześć razy, rok po roku, niestety pech chciał,  że w tym roku nie wystartuję po raz siódmy, dlatego chciałbym…

… przenieść się trochę tytułowym wehikułem czasu  i dokonać symbolicznej analizy moich pierwszych zawodów. Zawody te uznaję za moje pierwsze pomimo, że byłem już na jakiś 2 treningach w krakowskich parkach, raz nawet startowałem w zawodach na Sikorniku… Ale to Limanowa zawsze była, jest i będzie moimi pierwszymi zawodami.

Pierwszy bieg odbył się w deszczowej pogodzie, nie ukrywam, że było ciężko. Już na pierwszy punkt spotkały mnie dość spore problemy, jednak metodą „Chłopaki na, który punkt idziecie” jakoś trafiłem. Dwójka była dużo prostsza, z tego co wiem trafiłem na nią bez problemu. Na trójkę wybrałem wariant drogą. Pamiętam, że straszna ulewa, podejście pod górę i halówki na nogach utrudniały podbieg, dodatkowo miałem lekki problem z wejściem na punkt. Ale udało się, trafiłem na niego. Niestety nie mogę tego powiedzieć o czwórce, próbowałem biec na kierunek co się wyraźnie nie udało. Dobiegłem jakoś do asfaltu i w końcu udało mi się trafić do szkoły. NKL, szkoda. Teraz wiem, że trzeba było biec do lini wysokiego napięcia, która jako element liniowy wprowadziłaby mnie w okolice punktu. Czego brakło podczas tego biegu? Może przygotowanie mentalne było złe, może rozgrzewka niewystarczająca, a może trener źle dobrał akcent szybkościowy w środku tygodnia?... :D


Drugi bieg na „Limanowej” z pewnością będzie zapamiętany jako jeden z najlepszych w moim życiu. Jak do tego doszło, o tym poniżej. Jedynka bez większych problemów 5’15’’ straty do najlepszego przebiegu, dwójka? Po profesorsku, straciłem 1’57’’, mniej niż 100%!. Na trójkę straciłem trochę więcej, musiałem udać się za potrzebą, do tego popełniłem lekki błąd. 7’06’’ straty. Od czwórki do szóstki nie miałem większych problemów. Odpowiednio 3’48’’, 6’21’’(tu chyba jakiś problem jednak był, nie pamiętam), 1’36’’. Na siódemkę wybrałem kiepski wariant, do tego musiałem mieć jakiś problem na przebiegu, bo straciłem 13’15’’. Cóż „biegniemy” dalej! Podbijając siódemkę zorientowałem się, że musiałem gdzieś zgubić mapę… Wracam się i… Leżała na zboczu. Mogę kontynuować trasę. Na ósemkę 5’59’’ straty, na dziewiątkę 4’34’’, a na dziesiątkę? 2’42’’ Tak! Profesorski przebieg, udało mi się podczepić za jakimś weteranem, który wprowadził mnie na mój punkt. Z tego co pamiętam to na tym przebiegu miałem 7 międzyczas w kategorii – prawdziwy sukces. Niestety jedenastka już tak nie siadła, ale cóż… 20’29’’ straty… Do końca bez problemów.  Na wydruku byłem 26 na 27 z czasem 106’54’’ i stratą 76’45’’ do najlepszego przebiegu. Jak mi się udało osiągnąć ten sukces? Nie wiem, z pewnością zaprocentowały lata ciężkiej pracy. Chciałbym przede wszystkim podziękować trenerce, która natchnęła mnie przed startem. To był super bieg. Dziękuję również cioci Lilce za wnikliwą analizę biegu po tym sukcesie, to miało zaprocentować w przyszłości…

… niestety nie do końca zaprocentowało. Odbywający się tego samego downhill rozpoczynał się w ekstremalnie ciężkich warunkach. Podczas mojego biegu aura była już lepsza, jednak mi nie udało się realizować założeń obranych przed biegiem. Pierwsze dwa punkty z błędami, na trójkę przepadłem już w ogóle. I staram się jakoś trafić do CZ. Nagle zaczyna mnie gonić jakiś pies. Krzyczę „sp****alaj”, no dobra wtedy na pewno tak nie krzyczałem, ale dołącza drugi pies. Spanikowany biegnę dalej. W końcu jakoś trafiłem na dół, gdzie akurat przejeżdżał samochodem trener Leszek. Dobrze, bo zbieracze punktów nie musieli mnie już szukać po lesie.

A czwarty etap? Rozpocząłem z postanowieniem by powtórzyć sukces z drugiego? Czy wyszło?, niestety nie (podbiłem tylko jedynkę). Plusem tego dnia było to, że miałem wczesną minutę startową i już nikt mnie nie szukał. Nie ominęło mnie jednak kilka przygód  jak: dotarcie do jeziora na północy mapy, zgubienie mapy (już bez znalezienia), czy wreszcie nadzieja, gdy zobaczyłem faworki, wtedy już wiedziałem, że trafię do CZ. Te zawody były prawdziwą szkołą życia i jestem dumny, że mogłem w nich wystartować. A oto ja:



A co dalej? W kolejny weekend czeka mnie wyzwanie, prawdziwe wyzwanie. Na pewno podczas biegu będzie działał specjalny motywator, obiecałem sobie, że po raz ostatni. Ale zobaczymy jak będzie, na razie jestem od niego uzależniony. Nie mam pojęcia, które miejsce może mi to dać, ale chciałbym wygrać z samym sobą, wygrać z górą i przede wszystkim lepiej rozłożyć siły niż wtedy:



A jak będzie? Będzie dobrze. Musi być dobrze?


1 komentarz:

  1. Pamiętam jak zgubiłeś się na downhillu, twoja mama dzwoni a ja nie odbieram, bo nie wiem co mam jej powiedzieć :)

    OdpowiedzUsuń