wtorek, 6 września 2016

Wychodząc z pośladków

Wracam do nadrabiania blogoskowych zaległości, których nie zostało już tak wiele! Przenieśmy się do czasów po "Pierwszych takich mistrzostwach". W ramach kontynuacji sprinterskiego biegania pobiegałem na czerwcowym etapie rozgrzewki. Wypadłem znacznie lepiej niż rok wcześniej, co więcej problemy oddechowe jakoś bardzo nie doskwierały. Fajna zabawa i zwycięstwo!


Z kolei w niedzielę na Mistrzostwach Śląska musiałem uznać wyższość nie tylko Tomka Jurczyka i Kuby Drągowskiego, ale również Bartka Gajkowskiego. Od połowy trasy problemy astmatyczne się nasilały i tym razem nie udało się zdobyć medalu.


Apogeum/ekstremum mojej cienizny, a jednocześnie najdalsze zagłębienie się w ciemny tunel należy przypisać na drugi etap Grand Prix Polonia. Gdzie na swojej drodze bardzo czytelnej mapie zgubiłem się trzy razy, oddychać zbyt dobrze nie mogłem, a myślami byłem bardziej na zbliżającym się Wawel Cup. Tego też dnia stwierdziłem, że jestem bardziej organizatorem niż biegaczem (co potwierdza między innymi znaczna ilość tkanki tłuszczowej na brzuchu).



Kolejnego dnia biegło mi się już znacznie lepiej. Pomyślałem sobie – „ale jestem słaby”. Fajne uczucie czuć to, że jesteś słaby, jednocześnie mogąc oddychać. Postanowiłem też, że rozpoczynam przygotowania do operacji LONG2017, będą one trochę inne, bez hasztagów i z mniejszą ilością foteczek. Mam nadzieje, że równie pasjonujące, a przede wszystkim z innym zakończeniem. 


W trakcie Wawel Cup biegałem nie dużo, jednak dla własnej sprawności psychicznej i fizycznej wychodziłem na krótkie rozbieganka. Najbardziej w pamięci zapadnie mi to wtorkowe na które wyszedłem o w pół do dwunastej. Od razu po Wawel Cup postanowiłem wziąć się za siebie i powoli wychodzić z pośladków.


W tym celu rozpisałem sobie trzy-tygodniowy plan treningowy, który w dużej mierze udało się zrealizować. W planach było wykonywanie coraz to dłuższych rozbiegań i "pobudzanie się startami na mapie". W tym czasie wystartowałem w pierwszej edycji Iron Cup (jeden niezły bieg i jeden fatalny). Poniżej ten niezły.


Kolejny weekend to kolejna już w moim życiu Limanowa Cup. Tym razem stawka elity była silna, co pozwoliło mi zobaczyć ile mi jeszcze brakuje. A brakuje sporo! Pierwszego dnia było słabo, czułem się kiepsko astmatycznie + duży gorąc uniemożliwił mi szybkie bieganie.


Drugiego dnia biegło mi się naprawdę dobrze. Abstrahując od średniej dyspozycji fizycznej, najważniejsze było to że byłem w stanie biec równym tempem, łapać flow, a przede wszystkim czuć satysfakcję z tego co robię. Czuć radochę. Spacerując już od mety do centrum zawodów pomyślałem, że „zaje*iście będzie jak przegram z Olejem mniej niż 10 minut”, udało się i to prawie idealnie! Do czwartego Fryderyka Pryjmy straciłem niecałe 3 minuty, to już coś!



Z kolei w niedziele nogi piekły mnie już tak bardzo, a teren nie zachęcał do szybkiego biegania. Dodatkowo przytoczę anegdotę z trasy biegu, która pokazuje, że ideał* sięgnął bruku. „Podbiegając pod górę” zauważyłem nadbiegającą z drugiej strony zawodniczkę WKS Śląsk, po podbiciu punktu biegaczka zaczęła zmniejszać odległość. „Kończ waść wstydu oszczęść” – pomyślałem i przeszedłem do marszu. Resztę trasy pokonałem już na sporej wy… na sporym rozluźnieniu, a… mało by brakło a wylądowałbym w TOP6 generalki. Niecodziennie przegrywa się 15 minut z Karolem Galiczem i 10 minut z Gajkiem, ale też niecodziennie (a właściwie jak dotąd nigdy) wygrywa się jednocześnie z Krzyśkiem Wołowczykiem i Piotrkiem Parfianowiczem. Powrotu do formy życzę!


Końcówkę miesiąca spędziłem bardzo miło, sportowo powoli wychodząc z tych symbolicznych pośladków. Z początkiem sierpnia zaczęło pojawiać się światełko w tunelu. No a teraz, jest już co raz lepiej!

*mam tu na myśli górala, który kiedyś potrafił odpoczywać na podbiegach

I kawałek na dziś, tym razem Budka Suflera.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz