Wracam do nadrabiania blogoskowych zaległości, których nie
zostało już tak wiele! Przenieśmy się do czasów po "Pierwszych takich mistrzostwach". W ramach kontynuacji sprinterskiego biegania pobiegałem na czerwcowym
etapie rozgrzewki. Wypadłem znacznie lepiej niż rok wcześniej, co więcej
problemy oddechowe jakoś bardzo nie doskwierały. Fajna zabawa i zwycięstwo!
Z kolei w niedzielę na Mistrzostwach Śląska musiałem uznać
wyższość nie tylko Tomka Jurczyka i Kuby Drągowskiego, ale również Bartka
Gajkowskiego. Od połowy trasy problemy astmatyczne się nasilały i tym razem nie
udało się zdobyć medalu.
Apogeum/ekstremum mojej cienizny, a jednocześnie najdalsze
zagłębienie się w ciemny tunel należy przypisać na drugi etap Grand Prix
Polonia. Gdzie na swojej drodze bardzo czytelnej mapie zgubiłem się trzy razy,
oddychać zbyt dobrze nie mogłem, a myślami byłem bardziej na zbliżającym się
Wawel Cup. Tego też dnia stwierdziłem, że jestem bardziej organizatorem niż
biegaczem (co potwierdza między innymi znaczna ilość tkanki tłuszczowej na
brzuchu).
Kolejnego dnia biegło mi się już znacznie lepiej. Pomyślałem
sobie – „ale jestem słaby”. Fajne uczucie czuć to, że jesteś słaby,
jednocześnie mogąc oddychać. Postanowiłem też, że rozpoczynam przygotowania do
operacji LONG2017, będą one trochę inne, bez hasztagów i z mniejszą ilością
foteczek. Mam nadzieje, że równie pasjonujące, a przede wszystkim z innym
zakończeniem.
W trakcie Wawel Cup biegałem nie dużo, jednak dla własnej
sprawności psychicznej i fizycznej wychodziłem na krótkie rozbieganka.
Najbardziej w pamięci zapadnie mi to wtorkowe na które wyszedłem o w pół do
dwunastej. Od razu po Wawel Cup postanowiłem wziąć się za siebie i powoli
wychodzić z pośladków.
W tym celu rozpisałem sobie trzy-tygodniowy plan treningowy,
który w dużej mierze udało się zrealizować. W planach było wykonywanie coraz to dłuższych rozbiegań i "pobudzanie się startami na mapie". W tym czasie wystartowałem w
pierwszej edycji Iron Cup (jeden niezły bieg i jeden fatalny). Poniżej ten niezły.
Kolejny weekend to kolejna już w moim życiu Limanowa Cup.
Tym razem stawka elity była silna, co pozwoliło mi zobaczyć ile mi jeszcze
brakuje. A brakuje sporo! Pierwszego dnia było słabo, czułem się kiepsko
astmatycznie + duży gorąc uniemożliwił mi szybkie bieganie.
Drugiego dnia biegło mi się naprawdę dobrze. Abstrahując od
średniej dyspozycji fizycznej, najważniejsze było to że byłem w stanie biec
równym tempem, łapać flow, a przede wszystkim czuć satysfakcję z tego co robię.
Czuć radochę. Spacerując już od mety do centrum zawodów pomyślałem, że „zaje*iście
będzie jak przegram z Olejem mniej niż 10 minut”, udało się i to prawie
idealnie! Do czwartego Fryderyka Pryjmy straciłem niecałe 3 minuty, to już coś!
Z kolei w niedziele nogi piekły mnie już tak bardzo, a teren
nie zachęcał do szybkiego biegania. Dodatkowo przytoczę anegdotę z trasy biegu,
która pokazuje, że ideał* sięgnął bruku. „Podbiegając pod górę” zauważyłem
nadbiegającą z drugiej strony zawodniczkę WKS Śląsk, po podbiciu punktu biegaczka
zaczęła zmniejszać odległość. „Kończ waść wstydu oszczęść” – pomyślałem i
przeszedłem do marszu. Resztę trasy pokonałem już na sporej wy… na sporym
rozluźnieniu, a… mało by brakło a wylądowałbym w TOP6 generalki. Niecodziennie
przegrywa się 15 minut z Karolem Galiczem i 10 minut z Gajkiem, ale też
niecodziennie (a właściwie jak dotąd nigdy) wygrywa się jednocześnie z
Krzyśkiem Wołowczykiem i Piotrkiem Parfianowiczem. Powrotu do formy życzę!
Końcówkę miesiąca spędziłem bardzo miło, sportowo powoli
wychodząc z tych symbolicznych pośladków. Z początkiem sierpnia zaczęło pojawiać
się światełko w tunelu. No a teraz, jest już co raz lepiej!
*mam tu na myśli górala, który kiedyś potrafił odpoczywać na podbiegach
I kawałek na dziś, tym razem Budka Suflera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz