Czymże jest ten mityczny, poszukiwany niczym zaginiony św.
Graal, bieg życia? Jak sama nazwa wskazuje jest to najlepszy bieg w życiu,
bieg, który przydarza się w życiu jeden raz, przydałoby się żeby zdarzył się na
jakiś ważnych zawodach. Moim zdaniem jest to taki bieg, który jest nagrodą za
długie przygotowania, zwieńczeniem tych poszukiwań, później często sięgamy do
niego pamięcią, aby znaleźć motywację do wyznaczania kolejnych wyzwań.
A tak z polskiego na nasze, dla każdego z nas bieg życia
może być czymś innym, każdy spełnia swoje własne małe i duże marzenia. Dla
Sławka Cyglera biegiem życia był bieg an pierwszej zmianie Baltic Junior Cup,
dla Adasia Kanii pewnie najlepszym biegiem były sztafety OOM 2011, to wtedy
spełnił pokładane w nim nadzieje. Dla cioci Lu Lu być może biegiem życia mogły
być Mistrzostwa Polski w ultralongu na Ślęży, gdy z drugą wygrała 12 minut, a
Rafał Podziński zapewne będzie sięgał pamięcią do dnia, gdy zdobył swój
pierwszy medal międzynarodowej imprezy mistrzowskiej.
Mi na razie takie biegu życia wciąż brakuje, czy kiedyś uda
się zrobić od początku do końca wszystko tak jak sobie zaplanowałem? Zobaczymy
: ) Gajko – browary czekają.
Na ogół dobre biegi zdarzały się na zbyt mało ważnych
zawodach…
lub co gorsza tydzień za wcześnie…
raz nawet byłem o „jedną muldę od celu” (fajny tytuł dla
blogaskowej notki lub może nawet autobiografii; ) )
Kończąc już te rozważania wstępu tej notki, przejdźmy do
analizy biegu, który niewątpliwie nie był moim „biegiem życia”. Przyniósł mi on
jednak ogromną dawkę różnych emocji i wrażeń, być może największą z jaką do tej
pory się w życiu spotkałem uprawiając ten sport, stąd bieg życia : )
Wszystko zaczęło się od bardzo spokojnej rozgrzewki,
wiedziałem że czeka mnie prawdziwy long, tego dnia nawet przygotowałem sobie energetycznego żela, co często się nie zdarza. Przy takiej
formie, totalnym zajechaniu dzień wcześniej, dziesięciu kilometrach i prawie
400 metrach w górę wiedziałem, że czeka mnie nie lada wyzwanie, nie sądziłem,
że aż takie : )
Do walki z moim ulubionym terenem, (gdzie za młodu
wygrywałem Limanowa Cup)
*już nawet paragon się przetarł
ruszyłem spokojnie, pierwsze dwa punkty pewnym krokiem, ale
bez szaleństw. Biegnąc na trzeci mocno walnąłem głową w gałąź i to chyba
była główna przyczyna tego co się stało na PK 4. Wszystko się zgadzało, wbiegłem w lewą odnogę jaru, później
zaraz ścieżka, tylko tak jakoś dalsza część przebiegu była problematyczna. Heh
Dalsza część trasy była taka bezpłciowa, niby bez większych
błędów, ale głównie chodziłem, a nie biegałem. Momentem w pewnym sensie
przełomowym był pierwszy wodopój, tam w raz z grupą innych zawodników
konsumowałem kolejne kubeczki wody i krzycząc „Na zdrowie” ruszyłem, już
bardziej skoncentrowany na dalszą część trasy. Nie pobiegłem jej bezbłędnie,
ale był to jedyny fragment tego weekendu, w którym nie czułem się jak pi*da.
Szybki bieg, sprawna orientacja i płynność złożyły się na to, że znów czułem
się jak zawodnik. Błędy były: 15’’ na PK 13, z 25’’ na PK 18, 2’30’’ na PK 21,
20’’ na PK 24 i powiedzmy 10’’ na PK 26.
Ale po kolei. Z dwa punkty przed drugim wodopojem przyszła
mi do głowy myśl, „Przyspiesz, może zdążysz przed burzą” – nie zdążyłem.
Odbiegając od PK 17 lało już jak z cebra, jednak prawdziwym hitem był przebieg
na PK 21, gdzie najpierw deszcz zacząć tak łotać, że stawianie kolejnych kroków
było dużym wyzwaniem, nagle zaczęło mnie coś walić po głowie. -What the f*ck? -A
to tylko kulki gradu, jak pięciozłotówki. I tu cholera musiał zdarzyć się błąd
(pomyliłem się o dosłownie 5-10 metrów, sprawdzone na kolejnym treningu) i tak
czesanie na polanie wybitnie przyjemne nie było.
W ramach ciekawostek z dalszej części biegu należy wspomnieć o tym, że:
- W lesie było tak
ciemno, jak przy zakończeniu układu wydalniczego u afroamerykanina, orientacja
łatwa nie była, gdyż żeby zobaczyć cokolwiek na mapie i w lesie trzeba było się
naprawdę wysilić.
- Przez moment przyszła mi do głowy idiotyczna myśl, aby
zejść z trasy. Zaraz potem uświadomiłem sobie jak daleko jest CZ, a przede
wszystkim jak doskonale się bawię.
- W muldzie spotkałem jakiegoś weterana, któremu całkowicie
przemokła mapa, miał pobiec za mną aż do mety, niestety mu uciekłem,
przepraszam.
- W trakcie jednego przebigu, wpadła mi do głowy myśl, że w
takich warunkach o medal Mistrzostw Świata musiał walczyć Michał Olejnik, nie zazdroszczę.
- Jeden punkt czesałem wspólnie z Harrym, miłe takie
wspólne, klubowe czesanie. Pozdro!
W końcu znalazłem się na dobiegu, fajne uczucie, po jednej z
największych bomb życia, całkiem dobrym biegu (w drugiej części) i niesamowitej
przygodzie znalazłem się na mecie! Szkoda, że już mi namiot Harpera zwinęli. A
tak na poważnie to dziwię się, że organizatorzy za pogodę przepraszali, ja Wam
za tą pogodę dziękuję, było jedwabiście!
*fot. Maria Ziętek-Leśnicka
1. S.Babych 74.01
2. T.Levente +3.38
3. A.Szmulkowski +4.31
...
11. M.Garbacik +14.25
*Gdyby nie Bob Jebando, byłby prawie na podium ;)
A tak wracając do wstępu, może jeszcze przyjdzie czas
na mój bieg życia? W oparciu o zasadę trzech tygodni, zdążę jeszcze 2 razy
zbudować formę do Mistrzostw, pozdro, jeszcze piosenka
Wg definicji "biegu życia" z pierwszego akapitu - lepiej, aby nigdy żadnego swojego biegu za taki nie uznać i wciąż o ten utopijny twór walczyć :)
OdpowiedzUsuńA tak a propos bardzo ciekawe jest wspomnienie mnie na początku w połączeniu z mapą 5. etapu GP Silesia (oczywiście zupełnie przypadkowo i to jest w tym najlepsze), gdzie rok i 2 dni temu rozwaliłem sobie wszystko, co się dało, w prawej stopie i do tej pory nie mogę jej naprawić.
Pozdro!