poniedziałek, 12 grudnia 2016

Los chce ze mną grać w pokera!

"Zestawienie niefinansowe", tak pierwotnie miał brzmieć tytuł tej notki. Niewątpliwie przed nami notka, która będzie pewnym zestawieniem; nie będzie to również często sporządzane zestawienie finansowe. Poprzedni post na garbacikowym blogasku był jednak REKORDOWY jeśli chodzi o ilość wyświetleń i jak to powiedziała jedna z moich wiernych czytelniczek (i byłych dziewczyn!): „też nie powiem żebym czytala wszytsko co wrzucasz ale jak mnie zaciekawisz tytulem to wejde :P” Pozdrowienia dla SG! A więc drodzy czytelnicy, dziś noteczka o sezonie 2016, w którym los nie raz zagrał ze mną w pokera, parapaparapapa!



Wróćmy jeszcze do wpisu z przed 11 miesięcy:

„A teraz czas na cele sportowe, w podsumowaniu sezonu dokładnie się z nich rozliczę”

Legenda
kolor zielony – cel zrealizowany
kolor niebieski – cel częściowo zrealizowany
kolor czerwony – cel niezrealizowany

"I nadrzędny cel: awans (...), do bram (...) raju, do których pukali siedmiokrotnie. Czasem po cichu, jakby onieśmieleni, innym razem z całych sił, rozpaczliwie łomocząc do utraty tchu"

#roadtoAugustów

Przypomnę sobie pewien film z licealnej lekcji religii (jak ktoś kojarzy tytuł, proszę o przypomnienie), gdzie pewien mentor prowadził swojego ucznia na szczyt góry, by pokazać mu bezwartościowy kamień. Młody sportowiec był zły, że zmarnowany został jego czas. Celem mistrza było pokazanie, że to nie sam szczyt, nie samo mistrzostwo jest najważniejsze, tylko droga i trud jaki podjął. Wracając do kwietnia to niestety jakieś 200 metrów przed szczytem się potknąłem, a nawiązując do tytułowej nomenklatury para króli, którą miałem na ręce okazała się kiepskim rozdaniem. Jakkolwiek droga była piękna, raz jeszcze możecie przeczytać o tym – w poście pt. „Nie żałuję”. A dla mnie drogowskazem niech będzie Artur Kern, dzięki za inspirację!


Cele dodatkowe (żaden z nich nie zastąpi celu głównego, jednak spełnianie każdego z nich będzie mi dawało trochę satysfakcji):

- zrobić „najnaja” na Grand Prix Krakowa w Biegach Górskich

Proszę bardzo, cel w 100% zrealizowany. Co on wtedy był młody i natchniony!



- przebiec półmaraton poniżej 3:40 min/km

Proszę bardzo, 75:10. Bezpośrednio po biegu co prawda nie byłem aż tak zadowolony, ale teraz bardzo to doceniam. Jakkolwiek wciąż wydaje mi się, że byłem przygotowany na troszeczkę więcej, a problemy kolkowo-obtarciowe sprawiły, że zwolniłem na ostatniej czwórce.

- podnosić poziom rywalizacji młodych, zdolnych na Grand Prix Małopolski i pokazywać chłopakom, że „stare” jeszcze potrafi : )

Oj potrafi! Ciężko odnieść się jednak specjalnie do tego celu, gdyż nie było on wymierny, a ja z początkiem kwietnia zakończyłem profesjonalny trening. Jakkolwiek na zimowych klasykach i GPM (trzy zwycięstwa) było spoko loko, parapaparapapa!

- kontynuować udane starty sztafetowe w SHK i może w jakimś biegu pobiec w pierwszym teamie?

Wyłączając zabawę na Mistrzostwach Czech w sprinterskim BnO, nie wystartowałem w żadnych biegu sztafetowym. Wiadomo, z gó*na bata się ukręcić nie da. Jakkolwiek kilka wyjazdów, w tym ten świąteczny było bardzo fajnych. Pozdrowienia dla czeskich znajomych klubowych!


- przeciągnąć się za Kratovem na długiej nocnej

Tu bez komentarza, do Szwecji nawet nie było po co jechać : )

- dostać się na Akademickie Mistrzostwa Świata
- pobiec w Miskolcu tak pewnie jak zawsze na Węgrzech biegam, tylko że jeszcze trochę lepiej. Nie chodzi mi tu konkretnie o wynik, ale o zadowolenie z biegu, o świadomość, że to był „max”

Też rozwijać specjalnie nie ma po co. Tym razem specjalnie dla Was wrzucę bukiet niebieskich róż.


- ciułać punkty w rankingu Polski, by przed jesienią zapewnić sobie korzystną pozycję startową

Zdecydowanie cel ten nie został zrealizowany – ultra long nieukończony, sprint w III lidze, a na O-Gamesy nie mogłem pojechać.

- być cały czas w TOP10 na indywidualnych MP i stworzyć sztafety na TOP6

Pierwsza część nie była nawet bliska spełnienu, na sprincie biegłem w III lidze, a całą jesień w drugiej. Przy lepszej karcie na river, szansa na TOP10 była tylko na klasyku. Druga część jak najbardziej zrealizowana, na sztafetach sprinterskich szansa na TOP6 stworzyła się sama, a na leśnych byliśmy niewątpliwie jedną z największych niespodzianek weekendu. Dzięki chłopaki!


- zaatakować TOP6, na MP w biegu alpejskim – może kalendarz pozwoli.

Mimo, że podczas rywalizacji Kamila Jastrzębskiego i Krzyśka Bodurki spędzałem bardzo miły weekend to mogę powiedzieć, że kalendarz by pozwolił. Poker nie pozwolił.

W trakcie roku było tak dobrze, że powstał jeszcze jeden cel/małe marzenie – aby wystartować na World Cupie. Odważę się stwierdzić, że z marcową formą nie byłbym tam najsłabszym ogniwem. Ale jak wtedy było, to Ci co mnie znają i czytają zapewne wiedzą!

Kończąc już te rozważania na tematach konkretnych celów, było jak było. Był to rok dla mnie bardzo wyjątkowy, wydarzyło się mnóstwo ciekawych rzeczy. Z żartobliwej listy celów (o której wie tylko jedna czytelniczka, pozdrawiam Martę) sformułowanej w maju udało się zrealizować 75%, niezły wynik :P Były sukcesy, porażki, uniesienia i rozgoryczenia! Tak chyba w życiu jest, że musi się dużo dziać, żeby ŻYĆ. Fajnie się angażować, być zwariowanym i ambitnym.

Sezonu 2016 już zakończony (w tym roku na trzech zakończeniach), czas na nowe rozdanie parapaparapapa.

Czas na nowe sportowe cele, dla ciekawych zapowiadam tytuł kolejnej notki – „Zatańczysz ze mną jeszcze raz…” Pozdrowienia dla inspiratora kolejnego tekstu Gajkowskiego!

I jeszcze dedykacja, choć zarówno pozdrowień, jak i piosenek w tym wpisie było sporo. Dla wszystkich tych…? A może po prostu, przesłanie dla każdego : ) !!!


I jeszcze Małe Tęsknoty, ahoj!

wtorek, 6 grudnia 2016

O co ja widzę, Garbacik jest w drugiej lidze!

Za nim przejdę do relacji z niezbyt udanego dla mnie zielono-górskiego czempionatu, pora na krótkie rozważania na temat samego pisarstwa, uprawianego przez mnie raz na jakiż czas, na tymże blogasku. Jaka jest przyczyna tak długiej przerwy w blogaskowaniu? Z pewnością brak natchnienia, jest nie mniejszym powodem niż brak czasu, lubię pisać teksty, w których jest to coś. Natchnienie najlepiej jest złapać na długich, wieczornych samotnych wybieganiach, a tych ostatnio nie było zbyt dużo. Czas jest jest z kolei rzeczą względną, nigdy nie narzekamy na jego nadmiar, ale czy można żałować czasu poświęconego na sztukę?

Kończę już to filozoficzno-melancholijne pier*olenie*,** Po klasycznym MP przyszła pora, by została już spalona kora. Dokładniej rzecz biorąc, chcąc nacieszyć się jeszcze wakacjami i tym, że w weekendy w sumie nic nie muszę robić udałem się na Mistrzostwa Śląska, gdzie nie oszukujmy się biegało mi się fatalnie, dostałem solidny wpierd*iel od Marka Skorupy***. Występy na tych zawodach w trakcie MP umiejscowiłyby mnie, nawet nie w II, a w III lidze.




Odnośnie samych już mistrzostw w Zielonej Górze nie zamierzam się specjalnie rozpisywać: tak, nie byłem na nie przygotowany; tak, nie umiem biegać w nocy; tak, teren był prosty; tak, mimo tego zgubiłem się dwa razy jak dziecko, robiąc naście minut błędu; tak dogonił mnie Krzyś na OSIEMNAŚCIE minut; tak biega w nocy rewelacyjnie; tak mam charakter i wreszcie, tak styrałem się jak nie wiem co.



Na domiar złego zgubiłem się w drodze do ośrodka, dokręcając kilka ładnych kilometrów. Nic dziwnego, że następnego dnia nie byłem w stanie ruszać nogami. Biegnąc bez większych błędów, tempem żółwia, czekałem aż dojdzie mnie Tomek Jurczyk. W końcu złapał mnie Pasza i za nim wyczerpany doczłapałem do mety.



Jakkolwiek jeśli chodzi o middla to można powiedzieć, że wszystkie założenia wypowiedziane przed biegiem zostały spełnione:

1) Byleby wygrać z Gajkowskim.
2) Byleby nie przegrać z Piłkowskim.
3) No cóż, jedyne o co pozostaje mi walczyć, to pierwsza dwudziestka.



Wyniki II ligi:

2:0 z Łukaszem Gryzio, 2:0 z Piłkowskim, 1:0 z Hewim, 1:1 z Galiczem, 1:1 z Prezesem Charubą, 1:1 z Tomkiem Pabichem, 1:1 z Tomkiem Jurczykiem i 0:2 z Mariuszem Pabichem.

Czym się charakteryzuje zawodnik drugoligowy? Tym, że MP kończy gdzieś tam w drugiej dziesiątce (13. i 19. miejsce), tym że jego rywalizacja sprowadza się do walki z zawodnikami z tej własnej ligi, tym że jego aspiracje kończą się na ukończeniu klasyka ze stratą mniejszą niż pół godziny.  Niestety przy pewnym poziomie trenowania druga liga może być szczytem ambicji, ale…
…uprzedzając treści zawarte w kolejnych wpisach, wciąż mam jeszcze ambicje by powalczyć o awans do I ligi, a co! Na pewno czeka mnie droga, długa droga, "droga która znam, którą wybrałem sam"!

*Jak się nazywają bąki, którym się nie chce wyjść z d*py?
**Młodszych czytelników po raz kolejny przepraszam za język.
***legendarnego i prawdziwego przyjaciela


Pozdrowienia dla wszystkich wiernych czytelników, na dziś propozycja dla tych, z którymi „można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko”. Ahoj!


środa, 5 października 2016

1. + 15. to nie równa się 4 x 4.

Tajemniczy tytuł zostanie rozszyfrowany w dalszych akapitach dzisiejszej notki. Za równo tytuł, jak i pomysł na wpis powstał znacznie wcześniej, a szczytem nietaktu ze strony topowego bloggera jest wrzucanie relacji z MP ponad 2 tygodnie po ich zakończeniu. No cóż nie będę tym razem wrzucał bukietu pewnych kwiatków, ani tłumaczył się tym, że jestem człowiekiem zabieganym. Owszem lubię bieganie, ale bez przesady.


Po tym jak z podniesioną głową wracałem z Jakuszyc z 24. miejscem i NKL-em miałem przyłożyć się do treningów i na kolejnych MP wypaść znacznie lepiej. Niestety zupełnie to nie wyszło. W tygodniu po KMP złapało mnie małe przeziębienie przez które musiałem odpuścić 2 treningi. Na piątkowych podbiegach było już elegancko, w sobotę natomiast odbyły się Mistrzostwa Małopolski, gdzie w swojej kategorii zdobyłem tytuł mistrzowski. Przegrałbym z biegnącym na tej samej trasie przyszłym Mistrzem Polski o 1’12’’, zostawiając na dziewiątce około półtorej minuty. Jakkolwiek w drugiej części trasy przypomniał się stary dobry Garbacik, który połykał górki i naprawdę śmigał po lesie. To był dobry, słoneczny dzień!


1.M.Garbacik       51.31
2,B.Gajkowski     +3.18
3.M.Dzik            +11.15

Następnego dnia zrobiłem z kompanem rozbieganie po pustyni, tam gdzie męczyć się będą rzesze uczestników przyszłorocznego Wawel Cup. (Zachęcam, polecam, propsuje.) Kolejny tydzień niestety był jeszcze mniej różowy, gdyż nie wyszedłem biegać ANI RAZU. Choróbsko zmogło mnie konkretnie, a szkoda bo myślę, że miało to kluczowy wpływ na mój start w klasyku. Biegnąc pierwszego longa w seniorach, nie bez przyczyny czułem się jakbym biegał ultralonga w młodzieżowcach. Tym razem był on ze startu indywidualnego, nogi były świeże, czasu na doczytanie wszystkiego dużo, teren dla mnie bajkowy. Nie będę rozkładał na czynniki pierwsze mojego występu, bo i po co. (Jak kiedyś będę w wyższej klasie rozgrywkowej, znów się będę w to bawił.) Nie da się ukryć, że do połowy trasy biegłem bardzo dobrze. Jeszcze na szesnastce miałem 47 sekund straty do Paszy, jednocześnie będąc przed Podziem i Kubą. Druga liga przed pierwszą (dokładnie ligi, w których występują zawodnicy M21E opisane będą w kolejnym poście). Później niestety zaczęły się błędy. Co gorsza z każdym kolejnym kilometrem i łykiem wody gardło bolało mnie coraz bardziej. Na nic nie przydał się chwilowy wózek za Olejem, lepiej już chyba było dalej telepać się swoim tempem, niż na chwilę przyspieszyć, a później chodzić. Dobiegłem do mety wyczerpany, ze stratą prawie pół godziny. Rzycie!

1.W.Kowalski     90.45
2.B.Pawlak        +4.07
3.M.Olejnik        +4.31
...
15.M.Garbacik   +29.35


Gdyby (ach to gdyby) ostatni tydzień przed zawodami wyglądał inaczej, to myślę, że powalczyłbym o pierwszą dziesiątkę, stać mnie było na to. Ale wiecie, moi drodzy czytelnicy, czego mi po tym biegu najbardziej szkoda? Tego, że w marcu, w tym terenie spokojnie walczyłbym o TOP5. Tego, że taki cudowny teren, taki teren wybitnie pod Michała Garbacika nie mógł być na MP wtedy kiedy byłem w formie. Zawsze były jakieś pieprzone Lidzbarki, Kwidzyny, Młodzieszyny, wrocławskie krzaki czy wreszcie Jakuszyce. Fuck.


Tego dnia za to, mój klubowy kolega dokonał tego, czego mi się nigdy nie udało. Marek rozwalił M20,a mało brakło a mielibyśmy w tej kategorii dublet. Wielkie brawa Panowie! Mając sztafetę z dwoma medalistami, miałem jedno zadanie - doprowadzić się do używalności na następny dzień. Według wszelkich zasad zdrowego rozsądku mocno przeziębiony człowiek, który walnął 120 minut popijąc, co chwila zimną wodą powinien się rozłożyć na amen, nastąpiło jednak coś zupełnie innego, organizm się zmobilizował, by walczyć następnego dnia. Pozdrowienia dla pani Anii Dyzio!


Na biegu sztafetowym, nastąpiła jednak powtórka z Jeleniej Góry (na szczęście niezupełnie). Już na pierwszym rozbiciu ogarnęła mnie głupawa i byłem prawie 3 minuty w plecy. Szczerze to nie wiem, co wtedy myślałem, nie myślałem. Jednak prawdziwych mężczyzn poznaje się po tym jak kończą, w związku z tym nasz zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Dalszą część trasy przebiegłem niemal perfekcyjnie, powoli mijając kolejnych biegaczy. Kopyto dawało ładnie. Znów miałem trochę dłuższe rozbicia, a stratę 3 minuty na mecie po podbiciu drugiego punktu brałbym w ciemno. Nie jestem zadowolony z całego biegu, ale z tego, że już nie po raz pierwszy pokazałem charakter i po niepowodzeniu była walka!


1.J.Morawski         41.00
2.R.Niewiedziała    +0.02
3,P.Paszyński       +0.04
...
9.M.Garbacik        +3.11

W ten oto sposób po raczej średnich biegach moim i Marka po dwóch zmianach byliśmy na 6. miejscu. Czyli to, co przy dobrych wiatrach zakładaliśmy. Sądziliśmy, że ciężko to będzie utrzymać, jednak po wybitnym biegu (nie boję się użyć tego słowa) Jeana Barana skończyliśmy zmagania na 4. pozycji. Aż strach pomyśleć co by było, gdybyśmy wszyscy trzej pobiegli wybitnie. Pozwolę sobie wrzucić te wspaniałe przebiegi:


I radość barwnych postaci, z WKS Wawel Orieentering Team


I jeszcze dwa cytaty:
W.D.  „To czwarte miejsce warte jest więcej, niż drugie w innej kategorii.”
M.S.  „Dobrze, że jeszcze nie było medalu, bo tak to nie byłoby motywacji , można byłoby iść już do grobu, i ch*j”

A ja pozwolę sobie rozwiązać zagadkę matematyczną postawioną w tytule: to pierwsze i piętnaste miejsce nie równają się mojemu czwartemu miejscu (osiągniętemu przeze mnie w seniorach po raz czwarty).


To czwarte miejsce jest jednym z ważniejszych wydarzeń tego sezonu. Jest uwieńczeniem naszych 4 wspólnych lat trenowania. Jest motywacją na kolejny sezon. Walka o miejsce w sztafecie będzie interesująca, bo przecież dochodzi Marcin, może Lupek, może Gajko, może Paweł Moszkowicz, może Toporro? Może będą trzy sztafety, we will see!

Na zakończenie kolejnych MP wypadałoby podać wyniki drugo-ligowych zmagań, otóż: 2:0 z Charubą, 2:0 z Tomkiem Pabichem, 2:0 z Hewim, 1:1 z Mariuszem Pabichem, 1:1 z Tadziem i 0:1 z Karolem, który tym samym, tak świetnym biegiem wywalczył awans do pierwszej klasy rozgrywkowej.

A piosenka dla wszystkich, tych którzy lubią się wzruszyć.

środa, 14 września 2016

Jakuszyce - z tarczą czy na tarczy?

Opisując te zawody, warto przytoczyć zeszłoroczną notkę z moich zmagań w Jakuszycach i Jeleniej Górze. Niewątpliwie byłem wtedy w dużo lepszej formie, jednak wyniki były katastrofalne. W tym roku było inaczej, pobiegłem na miarę swoich możliwości, ale po kolei.

Teren w którym przyszło nam się zmagać był wybitnie „nie pode mnie”, stąd oczekiwań wielkich nie było. Zmagania z Jakuszycami zaczęły się od klasyka, nie da się ukryć, że miałem świadomość kogo mam na plecach i chciałem zobaczyć „jak to jest”. W ten o to sposób do jedynki pobiegłem bez błędu na wejściu, jednak trochę złą drogą, wpakowując się w największy syf. Już w połowie przebiegu na dwójkę miałem na plecach późniejszego zwycięzcę. W ten o to sposób rozpoczęła się rozpaczliwa walka o przetrwanie, przetrwanie na plecach. Walka od samego początku skazana na niepowodzenie. Tempo było nieprawdopodobne, a dla mnie liczyła się tylko chwila. Nie myślałem o przyszłości, walczyłem o życie, tu i teraz. Jak już wspomniałem wcześniej, walka ta od początku skazana była na niepowodzenie i już biegnąc na dziesiątkę odpuściłem. Teraz na serio: fajnie było przetrzeć się w tym terenie przed sztafetami i zobaczyć jak biega mistrz.


Później była pora na odsapnięcie i kontynuowanie samotnego biegu. I tak, zrobiłem niestety błąd wariantowy na PK12, lekki błąd na PK14 oraz wybrałem zły pode mnie wariant na długim przebiegu. Mimo to kontynuowałem bieg równym, chodzonym tempem z pewną nawigacją. Niestety na PK 17 nie udało się wejść od niczego. (Pozdrawiam Fridrisia Nicze) i zaliczyłem małe spotkanie z Bobem. Dodatkowo w trakcie czesania, spiker dekoncentrował mnie opowieściami o tym, jak to mój wcześniejszy towarzysz podróży właśnie wbiega na metę. Szkoda tego błędu bo gdybym szedł na krechę i jak należy wchodził od kamienia to byłbym dobre kilka pozycji wyżej i z całego biegu mógłbym być zadowolony.

+ około 5'30'' błędu

Po biegu przybiegłem upi**dolony jak świnia (przepraszam młodszych czytelników za język, ale tu inne słowo nie pasuje), byłem wyjechany fizycznie, psychicznie i wizualnie. Na mecie wzbudziłem spory ubaw u kartografów wykonujących mapę na te zawody, którym dziękuję za #przygoda. Pod względem sportowym, tym razem Jakuszyce chyba jednak na +. Znów przegrałem pół godziny, jednak tym razem na ponad 2 kilometry dłuższej trasie, no i nie z Radziem, tylko z Rinem. To chyba coś!


1.B.Pawlak         77.50
2.W.Kowalski      +0.54
3.J.Petrzela        +4.11
24.M.Garbacik   +34.09

W sobotnie popołudnie postanowiłem najeść się za wszystkie czasy + wykupić nocleg w kwaterze -regeneracja rzecz podstawowa. Następnego dnia przed startem delikatnie powiedziawszy byłem ładnie przestraszony. Wiedziałem, że teren mi nie leży, że będzie mocno, jaka odpowiedzialność na mnie czuwa oraz że jestem najsłabszym ogniwem sztafety. Nie da się też ukryć, był to jeden z ważniejszych startów w tym roku. Z reguły walczę o pietruszkę, a tu była realna szansa na medal. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, iż jednym z moich celów długoterminowych jest nieoddanie miejsca w pierwszej sztafecie (tj. reprezentowanie takiego poziomu, który będzie gwarantował dobre w niej bieganie). Pełny obaw, ale wiedząc, że po prostu muszę robić swoje, ruszyłem.


Już na jedynkę budowniczy pokusił się o ciekawe rozwiązanie. Trzy rozbicia i dwa warianty, na każdy z punktów można było biec na kreskę lub dookoła drogą. W ten o to sposób jeszcze przed rozbiciami na punktach stawka podzieliła się na dwa sznurki. W naszym tramwaju motorniczym był Rafał Podziński, drugi biegł Fryderyk Pryjma, trzeci Michał Kalata, ja po zadyszce na pierwszych metrach usadowiłem się na czwartym miejscu. Hierarchia w tramwaju była zachowana. Fryderyk aż bał się lidera wyprzedzać, a jak to się skończyło można śledzić na Bobie.


Już na jedynkę było rozbicie, jednak tempo Podzia,w porównaniu z wcześniejszym bieganiem za Bartkiem Pawlakiem było na tyle komfortowe, że byłem w stanie wszystko spokojnie doczytywać. I tak biegnąc na dwójkę spodziewałem się, że budowniczy nie pójdzie na łatwiznę i będzie podwójna wajcha. Nie myliłem się. Gorszy układ kosztował mnie bezpowrotnie kontakt z TOP-em, jednak dalej miałem robić swoje i robiłem.


Spokojnie biegnąc na trójkę, dałem się dogonić dość sporej grupie, w ten sposób uformował się drugi tramwaj. Do którego wsiadali i z którego wysiadali nowi zawodnicy. Wysiadł – prezes Charuba, po drodze zgarnięci zostali zawodnicy Orientusia I i Dębowa. W ten o to sposób ekipa biegła razem znów zachowując hierarchię w tramwaju – motorniczy Gucio, później Tomek Tkaczuk, wymiennie Gryzio z Garbacikiem i na końcu stary wyga jeśli chodzi o pierwsze zmiany – Maciek Hewelt. Problemy z kontrolowaniem miałem na długich przebiegach, stąd błąd na ósemkę i utrata korzystnej pozycji w tramwaju na dwunastkę. To kosztowało mnie kontakt z ekipą, gdybym leciał za Robertem utrzymałbym się w tym wózku. Byłem z ekipą trochę za nim, a cały tramwaj miał bliższe rozbicie, stąd strata około 20-30 sekund, której nie zniwelowałem już do mety (Znów za widokowym raczej dłuższa wajcha.)


Wyniki pierwszej zmiany

1. M.Olejnik     42.34
2. M.Kalata      +1.21
3. Y.Pazhukh   +3.13
...
9. M.Garbacik  +3.56


Układ dla Wawelu zrobił się fantastyczny – Śląsk i UNTS daleko, poza grą. Orientuś i Azymut w zasięgu wzroku, drugie miejsce było do zdobycia z pal… Nie wyszło, NKL, w takiej sytuacji, zdarza się. Wielkie brawa dla Azymutu, stworzyliście świetny team, klasowe zwycięstwo!

A ja jestem zadowolony z tego biegu. Kiedy trzeba potrafiłem przycisnąć, kiedy trzeba na swoich rozbiciach zachowywałem spokój. Lubię te pierwsze zmiany, to już kolejny bieg gdy przebiegam w szerokiej czołówce (OOM, EYOC, Helusz, Nowy Dwór Wejherowski, Czech Cup). Jelenia Góra była wypadkiem przy pracy, będę walczył o to miejsce w składzie. Tym razem mentalnie z Jakuszyc wracam z tarczą, moje biegi nieporównywalnie lepsze niż rok temu. W zachwyt nie popadajmy, bo wciąż straty bardzo spore, ale chyba mogę być zadowolony : )

Zaległości blogaskowe już nadrobione, a co dalej? Dalej w planach klasyk i SZTAFETY, mam nadzieję że szybko wyzdrowieję, wystartuję i będzie ogień i jeszcze piosenka – Alicja Majewska dla wszystkich poszukiwaczy wrażeń i skarbów!


Puchar Maziołka

Dzisiejszy wpis oprócz relacji z zawodów zawierał w sobie będzie odrobinę wspominek. Jakże mogłoby być inaczej w momencie, gdy po ponad 5 latach wracam na legendarny w mazowieckich kręgach – Kozel Cup.

Ostatni raz na tych zawodach startowałem jeszcze wtedy, gdy Lupek z Włodarem bili się o pierwsze miejsce, mniej więcej wtedy, gdy ten drugi łamał 31 minut na dychę. Gdy ostatni raz startowałem na tych zawodach to pierwsze zwycięstwa (trzy na jednych zawodach!) odnosił Jean Baran. Gdy ostatni raz startowałem na tych zawodach to prawie trzynastoletnia Kate Bugaj koniecznie chciała iść ze swoim dużo starszym kolegą na start. I wreszcie gdy ostatni raz startowałem na tych zawodach to właśnie wtedy zacząłem dołączać do krajowej czołówki. Przed sezonem wydawało się, że dominatorów w kategorii będzie trzech (Wołowczyk, Dzioba i Szuryga) i, że wystarczy wygrać na OOM, z którymś z tych zawodników by zdobyć medal. Na Kozel Cup konfrontacja z Bartkiem Szurygą przez dwa etapy przebiegała pozytywnie (dwa zwycięstwa), a ostatniego dnia dostałem baty od wszystkich (6. miejsce). Parchatka okazała się za trudna, dodatkowo płaciłem frycowe za obieganie pól uprawnych. To były czasy! Aż wrzucę mapki!




I foteczka.


A stąd „Puchar Maziołka”, gdyż komuś pomyliła się niegdyś nazwa tych zawodów, z rozgrywanym niewiele później Grand Prix Mazowsza. Na którym to z kolei panowała lidzbarska pogoda, wygrałem jeden sprint, biegałem jak pizza po mazowieckim lesie i na którym to na sekundy o zwycięstwo rywalizowali Łukasz Wiśniewski… i pojawiający się w stawce właśnie wtedy Krzysztof Rzeńca. Dla ciekawych również wrzucam mapki.




W tym roku na Puchar Koziołka udaliśmy się w ramach rekonesansu przed MP. Nocny celowo odpuściłem. Nie jestem gotowy by biegać mocno trzy dni z rzędu + wypadało w piątek iść do pracy. Dzięki temu moje postanowienie o niebieganiu nocnych zostało utrzymane, jeśli chodzi o MP wciąż się waham : ) Biorąc pod uwagę teren z middla, był to ewidentnie „mój teren”, to w takim terenie zawsze lubiłem biegać najbardziej i orientacja nie sprawiała mi dużych problemów. Niestety na dwójkę odwiedził mnie Bob (3’ błędu) i było już po piwie, później bieg miałem już dobry, nie idealny ale naprawdę dobry), ale taki błąd niestety dyskwalifikuje Twój bieg. Przegrałem miedzy innymi z Karolem i Tadziem, wygrałem za to z Prezikiem. No nic, pozostało nastawić się na klasyk!

1. M.Dutkowski   41.36
2. W.Dudek         +0.01
3. K.Galicz         +3.08
6. M.Garbacik     +5.07


Na klasyku już od pierwszych kilometrów nogi miałem ciężkie i nie biegło mi się zbyt dobrze. Do punktu numer 11 strata do Mikołaja wciąż nie była duża. Później odcięło mi paliwo i to odcięło tak konkret (jak w biegu na Babią). Człapałem już strasznie, do tego głowa już totalnie nie pracowała. W ten o to sposób strata z 3 minut na półmetku wzrosła do 15… Na końcówce dogonił mnie jeszcze Wojtek Dudek, za którym doczłapałem do mety, dostając prawie dubla na dobiegu. Jakkolwiek znów ten bieg, biorąc pod uwagę poziom mojego zmęczenia można oznaczyć hasztagiem #przygoda.

1. M.Dutkowski    76.51
2. W.Dudek         +5.45
3. M.Garbacik    +15.09


Podsumowując te zawody, w przeciwieństwie do Balticu nie jestem zadowolony z tego co biegałem. Na middle'u zrobiłem jeden duży błąd, na klasyku totalnie brakło mi paliwa. Z pewnością jednak teren wciąż jest jednym z moich ulubionych i zobaczymy jak będzie na MP. Realne, ambitne cele to: TOP10 na klasyku i TOP6 na sztafetach, ale przede wszystkim dobre, udane biegi. Czy uda się je zrealizować? Cytując klasyka – „zobaczymy”!

A na dziś piosenka dla wszystkich tych, dla których powoduje ona pojawienie się uśmiechu na ustach!


środa, 7 września 2016

Udany Baltic Cup

Z czysto dziennikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o Biegu na Babią Górę. Będzie to pierwszy z letnio-jesiennych biegów z hasztagiem #przygoda. Do połowy biegu biegło mi się bardzo dobrze, powoli mijałem kolejnych rywali, awansowałem już z 30. na chyba 16. miejsce (w każdym razie był kontakt wzrokowy z TOP12). Później jednak zaczęło co raz bardziej brakować mi sił, a tym razem nie miałem ze sobą żadnego żela. Mijali mnie wszyscy, czy to starzy czy młodzi (kobiety na szczęście nie). W ten o to sposób zdobyłem ten szczyt po raz drugi w życiu, po raz drugi w beznadziejnych warunkach, lecz tym razem z czasem około 10 minut gorszym. Jak bardzo brakowało mi cukru, doskonale pokazuje fakt, że zjedzenie 10 borówek podczas zbiegania ze szczytu sprawiło, że narodziłem się na nowo. Jak zwykle trzeba było zbiec na dół do stacji narciarskiej, gdzie wreszcie można było się przebrać i zjeść dobrą pizzę. Fajna to była #przygoda. Jeszcze tam wrócę, mocniejszy…


Na Baltic Cup jechał bez wielkich oczekiwań. Chciałem pojawić się choć na chwilę na obozie, jak co roku „zaliczyć” nadmorskie zawody, no i zobaczyć na co mnie aktualnie stać. Pierwszego dnia przyszło mi się zmagać w middle'u. Początek trasy pokonałem niepewnie, ale bez większych błędów. Pierwszego babola walnąłem na piątkę, po czym ruszyłem w pogoń za Mateuszem Wensławem (gonił mnie na dwie). Pokonując trasę na jego plecach, momentami nie byłem w stanie czytać mapy. Zrobiliśmy spore błędy na PK 10 i PK 12, po drodze zgarniając jeszcze młodego Szweda i Jaśka Barana. Końcówka, od PK 14 to już zmiana prowadzenia pomiędzy naszą czwórką i ściganie się do mety. Na minus spora ilość błędów, na plus fakt, że jestem w stanie utrzymać w lesie tempo mocnego eliciarza. Dobry omen przed zbliżającymi się biegami sztafetowymi. Tego dnia (podobnie z resztą jak każdego) przegrałem z Bartkiem Pawlakiem sporo ponad minutę na kilometr. Różnica poziomów dość znaczna. Cieszy jednak kontakt z resztą stawki i radość z biegania.

1.B.Pawlak     35.27
2.M.Olejnik     +2.21
3.D.Krapivko   +2.55
10.M.Garbacik +8.47


Drugiego dnia czekał na nas bieg klasyczny, bo bardzo czystym lesie. Tym razem całą trasę biegłem sam. I jak na początku włóczyłem nogami, tak z czasem było co raz lepiej. Zrobiłem dwa błędy na wejściu (oba po około 40’’), jeden przebieg z lekkim zawiasem (marsz, bo nie byłem pewny czy dobrze jestem) i dwa błędy wariantowe, raz niepotrzebnie zszedłem na drogę, drugi raz trzeba było obiec, a ja waliłem krechę. W sumie około 3’ do urwania. Znów jestem zadowolony, tym razem z samotnego biegu, z nawigacji i z tego, że z każdym kolejnym kilometrem miałem co raz więcej sił.

1.B. Pawlak      58.00
2.D.Krapivko    +2.16
3.M.Wensław    +2.41
11.M.Garbacik +12.46


Ostatniego fizycznie już nie miałem prawie w ogóle sił, bardzo pomogło mi, że już na PK4 dogonił mnie Michał Kalata. Zmobilizowałem się do szybszego biegu za nim, a gdy już mi uciekł do mocnego napierania samemu. W ten o to sposób dogoniłem go jeszcze dwa razy. Był to bardzo dobry bieg pod względem technicznym, zwłaszcza od tego czwartego punktu (na tych pierwszych czterech można było urwać (1’30’’-2’), od czwórki już niemal idealnie, wszystko tak jak chciałem. I z tego również jestem zadowolony, ale udane zawody!

1.B.Pawlak          46.34
2.M.Olejnik          +2.20
3.R.Piotrowski     +2.38
10.M.Garbacik     +8.41


Żeby nie było aż tak wesoło, nie da się ukryć, że jednak te straty są dość ogromne ;) Jakkolwiek powrót do biegania cieszy. Z kolei w poniedziałek wystartowałem jeszcze w sprincie. Jednak ani nogi, ani głowa nie miały już ochoty na szybkie bieganie. Stąd strata ogromna, jak za czasów gdy byłem tam gdzie słońce nie dochodzi. Dodatkowo bardzo nie lubię takich sprintów, gdzie wszędzie są jakieś rabatki i żywopłoty, a ja za każdym razem zastanawiam się, czy aby tędy wolno?


1. M.Olejnik       18.37
2. D.Krapivko    +0.34
3. M.Biederman +1.18
...
6. M.Garbacik    +4.08

I foteczki, kilogramy nadciągają!



I jeszcze foteczka, która pokazuje, że ciężko trenuję, w różnych pozycjach!


Zaległości blogaskowe, już prawie całkiem nadrobione, a na dziś, w związku ze zbliżającym się spotkaniem klasowym, dedykacja dla mojego wychowawcy pana Liszowskiego!


wtorek, 6 września 2016

Wychodząc z pośladków

Wracam do nadrabiania blogoskowych zaległości, których nie zostało już tak wiele! Przenieśmy się do czasów po "Pierwszych takich mistrzostwach". W ramach kontynuacji sprinterskiego biegania pobiegałem na czerwcowym etapie rozgrzewki. Wypadłem znacznie lepiej niż rok wcześniej, co więcej problemy oddechowe jakoś bardzo nie doskwierały. Fajna zabawa i zwycięstwo!


Z kolei w niedzielę na Mistrzostwach Śląska musiałem uznać wyższość nie tylko Tomka Jurczyka i Kuby Drągowskiego, ale również Bartka Gajkowskiego. Od połowy trasy problemy astmatyczne się nasilały i tym razem nie udało się zdobyć medalu.


Apogeum/ekstremum mojej cienizny, a jednocześnie najdalsze zagłębienie się w ciemny tunel należy przypisać na drugi etap Grand Prix Polonia. Gdzie na swojej drodze bardzo czytelnej mapie zgubiłem się trzy razy, oddychać zbyt dobrze nie mogłem, a myślami byłem bardziej na zbliżającym się Wawel Cup. Tego też dnia stwierdziłem, że jestem bardziej organizatorem niż biegaczem (co potwierdza między innymi znaczna ilość tkanki tłuszczowej na brzuchu).



Kolejnego dnia biegło mi się już znacznie lepiej. Pomyślałem sobie – „ale jestem słaby”. Fajne uczucie czuć to, że jesteś słaby, jednocześnie mogąc oddychać. Postanowiłem też, że rozpoczynam przygotowania do operacji LONG2017, będą one trochę inne, bez hasztagów i z mniejszą ilością foteczek. Mam nadzieje, że równie pasjonujące, a przede wszystkim z innym zakończeniem. 


W trakcie Wawel Cup biegałem nie dużo, jednak dla własnej sprawności psychicznej i fizycznej wychodziłem na krótkie rozbieganka. Najbardziej w pamięci zapadnie mi to wtorkowe na które wyszedłem o w pół do dwunastej. Od razu po Wawel Cup postanowiłem wziąć się za siebie i powoli wychodzić z pośladków.


W tym celu rozpisałem sobie trzy-tygodniowy plan treningowy, który w dużej mierze udało się zrealizować. W planach było wykonywanie coraz to dłuższych rozbiegań i "pobudzanie się startami na mapie". W tym czasie wystartowałem w pierwszej edycji Iron Cup (jeden niezły bieg i jeden fatalny). Poniżej ten niezły.


Kolejny weekend to kolejna już w moim życiu Limanowa Cup. Tym razem stawka elity była silna, co pozwoliło mi zobaczyć ile mi jeszcze brakuje. A brakuje sporo! Pierwszego dnia było słabo, czułem się kiepsko astmatycznie + duży gorąc uniemożliwił mi szybkie bieganie.


Drugiego dnia biegło mi się naprawdę dobrze. Abstrahując od średniej dyspozycji fizycznej, najważniejsze było to że byłem w stanie biec równym tempem, łapać flow, a przede wszystkim czuć satysfakcję z tego co robię. Czuć radochę. Spacerując już od mety do centrum zawodów pomyślałem, że „zaje*iście będzie jak przegram z Olejem mniej niż 10 minut”, udało się i to prawie idealnie! Do czwartego Fryderyka Pryjmy straciłem niecałe 3 minuty, to już coś!



Z kolei w niedziele nogi piekły mnie już tak bardzo, a teren nie zachęcał do szybkiego biegania. Dodatkowo przytoczę anegdotę z trasy biegu, która pokazuje, że ideał* sięgnął bruku. „Podbiegając pod górę” zauważyłem nadbiegającą z drugiej strony zawodniczkę WKS Śląsk, po podbiciu punktu biegaczka zaczęła zmniejszać odległość. „Kończ waść wstydu oszczęść” – pomyślałem i przeszedłem do marszu. Resztę trasy pokonałem już na sporej wy… na sporym rozluźnieniu, a… mało by brakło a wylądowałbym w TOP6 generalki. Niecodziennie przegrywa się 15 minut z Karolem Galiczem i 10 minut z Gajkiem, ale też niecodziennie (a właściwie jak dotąd nigdy) wygrywa się jednocześnie z Krzyśkiem Wołowczykiem i Piotrkiem Parfianowiczem. Powrotu do formy życzę!


Końcówkę miesiąca spędziłem bardzo miło, sportowo powoli wychodząc z tych symbolicznych pośladków. Z początkiem sierpnia zaczęło pojawiać się światełko w tunelu. No a teraz, jest już co raz lepiej!

*mam tu na myśli górala, który kiedyś potrafił odpoczywać na podbiegach

I kawałek na dziś, tym razem Budka Suflera.