Dla wszystkich czytelników, którzy z niecierpliwością
czekali na tą relację mam dobrą wiadomość – to już dziś! Dziś będzie bardziej
sprawozdawczo, mniej filozoficznie. Zamiast opowiadać o dupie Maryni, walce ze
wszystkich sił, paleniu kory czy młodości i piękności, krok po kroku opiszę
każdy kilometr. W końcu nie codziennie bije się rekord życiowy na 10 kilometrów
i w półmaratonie.
Przed biegiem
Dzień przed biegiem układaliśmy z trenerem kilometry pod
godzina piętnaście i nijak nam to nie wychodziło. Pewnie z tyłu głowy miałem,
że szansa na zrealizowanie założeń jest znikoma i pewnie i tak pobiegnę po
swojemu : ) W dniu przed biegiem czułem się fatalnie, z zewnątrz nie wyglądałem
najlepiej, ale decyzja zapadła, już wycofać się nie można…
Rozgrzewka
Bardzo spokojna, zacząłem z problemami żołądkowymi powyżej
pięciu, końcówka już po 4:50 – porywające tempo. Szału nie ma, ale robię swoje,
jestem skoncentrowany. Ustawiam się w drugiej linii, ostatnie mantry
przedstartowe i… ruszamy!
1. km – 3:25
Założenie było po 3:40, ale jak tu biec po 3:40 jak masz tyle
rezerwy w nogach i dodatkowo biegniesz z dość mocnym wiatrem? Cały czas zegarek
pokazywał 3:10, w końcu udało się już tak zwolnić, by osiągnąć to 3:25. Dziwny
kilometr, a co ciekawe najszybszy.
2. km – 3:36
Tu zdecydowanie bliżej zakładanego na starcie tempa.
Złapałem sporą grupkę z którą biegłem, co było bardzo przydatne, gdyż wiatr
dość mocno pizgał dla odmiany bardziej w twarz. Niestety to był jeden z
ostatnich kilometrów, który biegłem z kimś, później skazany byłem na
samodzielną walką.
3. km – 3:32
To pod koniec tego kilometra puściłem wyżej wspomnianą
grupę, która zaczęła przyspieszać. Ja miałem trzymać się swojego, albo chociaż
nie szarpać poniżej 3:30. Na tym kilometrze też jakaś pani śpiewała:
fajne uczucie!
4. km – 3:32
Tu cały kilometr samemu, pierwszy podbieg – pod Salwator
zaliczony.
5. km – 3:38
Tu kolejna „górka” za mną, zdecydowanie najwolniejszy
kilometr z pierwszej części trasy.
6. km – 3:31
Zdaje się, że tu dogonił mnie konkurent, więc była okazja by
pobiec razem z nim. Na tym kilometrze był też pierwszy punkt żywieniowy, z
którego według planu skorzystałem.
7. km – 3:29
Tu za nim, chociaż wkrótce zaczął mi uciekać. „Jeszcze Cię
wyprzedzę” – pomyślałem, biegnąc swoje!
8.km – 3:27
Teraz kilometr, na którym postanowiłem złapać rytm i ani
razu nie popatrzeć na zegarek. Wyszło, trochę za szybko, ale pokazuje to, że
nogi dalej były świeże.
9. km – 3:31
Na tym kilometrze spotkałem po raz pierwszy dziadka:
Na uwagę zasługują jeszcze pewna ławeczka, hotel forum pod
którym niegdyś piwkowaliśmy z ziomeczkami przy zachodzie słońca i kolejny „podbieg”.
Przypomniał mi się też jeden zakres, który biegłem na tej trasce.
10. km – 3:27
Tym razem trochę w dół i podbieg na kładkę Bernadka, tu
podjąłem postanowienie o spokojnym klejeniu mojego konkurenta.
11. km – 3:27
Traska doskonale znana z moich wieczornych,
płaskich rozbiegań, tu też miał miejsce posiłek numer dwa.
12. km – 3:30
Kolejny kilometr lekko pod górę, znów trzeba było się „wydostać”
z wałów. Tu wyprzedziłem dwóch zawodników i pomknąłem w stronę Grodzkiej.
13. km – 3:30
Zdecydowanie najprzyjemniejszy kilometr, na Starym Mieście
nie da się biec wolno. Dużo kibiców i mój piękny ukochany Kraków.
14. km – 3:31
Na tym kilometrze zacząłem widzieć w bliskiej kolejności
następnego konkurenta (tu już w grę wchodziłaby walka o TOP 10). Kleimy
powoli, jak na Sikorniku – pomyślałem.
15. km – 3:32
Dużo zakrętów, znów drobna góreczka, która już na 15.
kilometrze wchodzi w nogi. Tu też zaczął mnie doganiać ten Pan, który uciekł mi
na siódmym i którego wyprzedziłem na dwunastym. Zamiast dać się dogonić i siąść
na plecach trochę za bardzo żyłowałem, za dużo mnie kosztował ten kilometr.
16. km – 3:29
Tym razem ciągle lekko w dół, do tego mnóstwo kibiców!
Najpierw dziadek z żelem, później pan Żuchowicz na wodopoju i tata czekający by
pobiec z mamą, któremu mogłem pokazać kciuk do góry. Wszystko szło zgodnie z
planem, rezerwa na złamanie 75 jest spora. Na końcu kilometra spotkaliśmy się w
trójkę, z tym którego goniłem i tym przez którego byłem goniony. „Lecimy razem,
została piątka, trzymamy to” – powiedziałem, po czym po chwili puściłem
kolegów.
17. km – 3:36
Tu w dupę znowu zaczął dawać wiatr, trzymałem plecy tej dwójki,
jednak rozpoczął się kolejny problem – kolka. Na tym kilometrze zaczęły się schody.
18. km – 3:39
Kolka się nasila, dodatkowo znowu trzeba wbiec na Salwator,
nieciekawie.
19. km – 3:37
I wracamy na błonia, słychać doping, trochę łatwiej.
20. km – 3:41
Tu chciałem zacząć gonić konkurentów, którzy podobnie jak ja
zwolnili. Energetycznie było z czego przyspieszyć, jednak trzymając się jedną
ręka za podbrzusze nie ukrywam biegnie się wolniej!
21. km - 3:41
Najwolniejszy, znów wiatr w twarz, do tego biegłem już
zgarbiony jak dzwonik z Notre-Dame, aby trochę zmniejszyć ból kolkowy.
Energetycznie kilometr był do pociągnięcia w 3:10-3:20, no ale ból to
uniemożliwił. Tu również spotkałem ciocię i kuzynkę mimo, że nie pojawiła się „umięśniona
sylwetka w białej koszulce”. Dzięki Wam!
końcówka – ok. 3:25 min/km
Finiszujemy, widząc metę pomyślałem jeszcze o złamaniu 75,
ale nie udało się, innym razem!
1. D.Pietrzyk 66:04
2. A.Kern +1.28
3. M.Gałązka +3.01
...
12. M.Garbacik +9.06
1454. K.Etterle-Garbacik +46.36 (brawo mamo!)
Zaraz po biegu
Nogi zakrwawione jak nie wiem co – spodenki mnie obtarły. Kolka
przeszła. Roztruchtanie po około 7 min na kilometr. Nie czuje jakiejś takiej
mega satysfakcji, ten półmaraton po prostu się odbył.
Dwa dni po biegu
Zaczynam doceniać wartość tego biegu, spełniłem jedno z
przedsezonowych założeń. Forma na longa jest, a wynik przy mniejszym wietrze i
bez kolek jeszcze kiedyś poprawię!
Trzy dni po biegu
Wystartowałem w Biegu Kościuszkowskim, jednym z moich
ulubionych biegów, co za bardzo mądre nie było. Poszło mi minimalnie gorzej niż
rok temu, a całej sztafecie chyba niestety również gorzej. Zabawny jest dla
mnie przebieg tego biegu, gdzie wszyscy ruszają w „pizzę” za Dawidem Waloskim,
a później każdy słabnie w swoim tempie. Ja przybiegłem, gdzieś na miejscu pomiędzy 6-8, ale było tak zimno, że nawet nie zgonowałem, tylko od razu poszedłem
truchtać.
1. AGH II
2. Politechnika Śląska
3. AWF Kraków I
...
9. UJ
Na tym biegu zrozumiałem też co to znaczy przywiązanie do
barw klubowych. Dostałem propozycję by pobiec dla UEK-u (co gwarantowałoby lepszy wynik), jednak w sercu jestem
bardziej studentem UJ-otu : )
Dwa tygodnie po biegu
Odzyskałem siły po półmaratonie, odzyskałem radość z
biegania, odzyskałem tą moc, która towarzyszyła mi przez grudzień, styczeń i
luty. W piątek wreszcie jakieś rozbieganie po 4:30, a nie włóczenie nogami, w sobotę tempo + sprint
z MP, a w niedzielę 100 minut po lesie. Jest okej! Zostały dwa tygodnie, na
które ogłaszam pełną mobilizację!
I dedykacja, dziś prawdziwy hicior muzyczny, dla Pana Cyca,
biegacza, blogera, prawnika, ekonomisty, filozofa, melomana, romantyka,
audiofila, Polaka, katolika i alkoholika! Niech się Panu wiedzie jak najlepiej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz