wtorek, 5 kwietnia 2016

Półmaraton - relacja

Dla wszystkich czytelników, którzy z niecierpliwością czekali na tą relację mam dobrą wiadomość – to już dziś! Dziś będzie bardziej sprawozdawczo, mniej filozoficznie. Zamiast opowiadać o dupie Maryni, walce ze wszystkich sił, paleniu kory czy młodości i piękności, krok po kroku opiszę każdy kilometr. W końcu nie codziennie bije się rekord życiowy na 10 kilometrów i w półmaratonie.

Przed biegiem

Dzień przed biegiem układaliśmy z trenerem kilometry pod godzina piętnaście i nijak nam to nie wychodziło. Pewnie z tyłu głowy miałem, że szansa na zrealizowanie założeń jest znikoma i pewnie i tak pobiegnę po swojemu : ) W dniu przed biegiem czułem się fatalnie, z zewnątrz nie wyglądałem najlepiej, ale decyzja zapadła, już wycofać się nie można…

Rozgrzewka

Bardzo spokojna, zacząłem z problemami żołądkowymi powyżej pięciu, końcówka już po 4:50 – porywające tempo. Szału nie ma, ale robię swoje, jestem skoncentrowany. Ustawiam się w drugiej linii, ostatnie mantry przedstartowe i… ruszamy!

1. km – 3:25

Założenie było po 3:40, ale jak tu biec po 3:40 jak masz tyle rezerwy w nogach i dodatkowo biegniesz z dość mocnym wiatrem? Cały czas zegarek pokazywał 3:10, w końcu udało się już tak zwolnić, by osiągnąć to 3:25. Dziwny kilometr, a co ciekawe najszybszy.

2. km – 3:36

Tu zdecydowanie bliżej zakładanego na starcie tempa. Złapałem sporą grupkę z którą biegłem, co było bardzo przydatne, gdyż wiatr dość mocno pizgał dla odmiany bardziej w twarz. Niestety to był jeden z ostatnich kilometrów, który biegłem z kimś, później skazany byłem na samodzielną walką.

3. km – 3:32

To pod koniec tego kilometra puściłem wyżej wspomnianą grupę, która zaczęła przyspieszać. Ja miałem trzymać się swojego, albo chociaż nie szarpać poniżej 3:30. Na tym kilometrze też jakaś pani śpiewała:


fajne uczucie!

4. km – 3:32

Tu cały kilometr samemu, pierwszy podbieg – pod Salwator zaliczony.

5. km – 3:38

Tu kolejna „górka” za mną, zdecydowanie najwolniejszy kilometr z pierwszej części trasy.

6. km – 3:31

Zdaje się, że tu dogonił mnie konkurent, więc była okazja by pobiec razem z nim. Na tym kilometrze był też pierwszy punkt żywieniowy, z którego według planu skorzystałem.

7. km – 3:29

Tu za nim, chociaż wkrótce zaczął mi uciekać. „Jeszcze Cię wyprzedzę” – pomyślałem, biegnąc swoje!

8.km – 3:27

Teraz kilometr, na którym postanowiłem złapać rytm i ani razu nie popatrzeć na zegarek. Wyszło, trochę za szybko, ale pokazuje to, że nogi dalej były świeże.

9. km – 3:31

Na tym kilometrze spotkałem po raz pierwszy dziadka:


Na uwagę zasługują jeszcze pewna ławeczka, hotel forum pod którym niegdyś piwkowaliśmy z ziomeczkami przy zachodzie słońca i kolejny „podbieg”. Przypomniał mi się też jeden zakres, który biegłem na tej trasce.

10. km – 3:27

Tym razem trochę w dół i podbieg na kładkę Bernadka, tu podjąłem postanowienie o spokojnym klejeniu mojego konkurenta.

11. km – 3:27

Traska doskonale znana z moich wieczornych, płaskich rozbiegań, tu też miał miejsce posiłek numer dwa.


12. km – 3:30

Kolejny kilometr lekko pod górę, znów trzeba było się „wydostać” z wałów. Tu wyprzedziłem dwóch zawodników i pomknąłem w stronę Grodzkiej.

13. km – 3:30

Zdecydowanie najprzyjemniejszy kilometr, na Starym Mieście nie da się biec wolno. Dużo kibiców i mój piękny ukochany Kraków.

14. km – 3:31

Na tym kilometrze zacząłem widzieć w bliskiej kolejności następnego konkurenta (tu już w grę wchodziłaby walka o TOP 10). Kleimy powoli, jak na Sikorniku – pomyślałem.

15. km – 3:32

Dużo zakrętów, znów drobna góreczka, która już na 15. kilometrze wchodzi w nogi. Tu też zaczął mnie doganiać ten Pan, który uciekł mi na siódmym i którego wyprzedziłem na dwunastym. Zamiast dać się dogonić i siąść na plecach trochę za bardzo żyłowałem, za dużo mnie kosztował ten kilometr.

16. km – 3:29

Tym razem ciągle lekko w dół, do tego mnóstwo kibiców! Najpierw dziadek z żelem, później pan Żuchowicz na wodopoju i tata czekający by pobiec z mamą, któremu mogłem pokazać kciuk do góry. Wszystko szło zgodnie z planem, rezerwa na złamanie 75 jest spora. Na końcu kilometra spotkaliśmy się w trójkę, z tym którego goniłem i tym przez którego byłem goniony. „Lecimy razem, została piątka, trzymamy to” – powiedziałem, po czym po chwili puściłem kolegów.

17. km – 3:36

Tu w dupę znowu zaczął dawać wiatr, trzymałem plecy tej dwójki, jednak rozpoczął się kolejny problem – kolka. Na tym kilometrze zaczęły się schody.

18. km – 3:39

Kolka się nasila, dodatkowo znowu trzeba wbiec na Salwator, nieciekawie.

19. km – 3:37

I wracamy na błonia, słychać doping, trochę łatwiej.

20. km – 3:41

Tu chciałem zacząć gonić konkurentów, którzy podobnie jak ja zwolnili. Energetycznie było z czego przyspieszyć, jednak trzymając się jedną ręka za podbrzusze nie ukrywam biegnie się wolniej!


21. km  - 3:41

Najwolniejszy, znów wiatr w twarz, do tego biegłem już zgarbiony jak dzwonik z Notre-Dame, aby trochę zmniejszyć ból kolkowy. Energetycznie kilometr był do pociągnięcia w 3:10-3:20, no ale ból to uniemożliwił. Tu również spotkałem ciocię i kuzynkę mimo, że nie pojawiła się „umięśniona sylwetka w białej koszulce”. Dzięki Wam!

końcówka – ok. 3:25 min/km

Finiszujemy, widząc metę pomyślałem jeszcze o złamaniu 75, ale nie udało się, innym razem!

1. D.Pietrzyk   66:04
2. A.Kern        +1.28
3. M.Gałązka  +3.01
...
12. M.Garbacik +9.06
1454. K.Etterle-Garbacik +46.36 (brawo mamo!)

Zaraz po biegu

Nogi zakrwawione jak nie wiem co – spodenki mnie obtarły. Kolka przeszła. Roztruchtanie po około 7 min na kilometr. Nie czuje jakiejś takiej mega satysfakcji, ten półmaraton po prostu się odbył.

Dwa dni po biegu

Zaczynam doceniać wartość tego biegu, spełniłem jedno z przedsezonowych założeń. Forma na longa jest, a wynik przy mniejszym wietrze i bez kolek jeszcze kiedyś poprawię!

Trzy dni po biegu

Wystartowałem w Biegu Kościuszkowskim, jednym z moich ulubionych biegów, co za bardzo mądre nie było. Poszło mi minimalnie gorzej niż rok temu, a całej sztafecie chyba niestety również gorzej. Zabawny jest dla mnie przebieg tego biegu, gdzie wszyscy ruszają w „pizzę” za Dawidem Waloskim, a później każdy słabnie w swoim tempie. Ja przybiegłem, gdzieś na miejscu pomiędzy 6-8, ale było tak zimno, że nawet nie zgonowałem, tylko od razu poszedłem truchtać.

1. AGH II
2. Politechnika Śląska
3. AWF Kraków I
...
9. UJ 



Na tym biegu zrozumiałem też co to znaczy przywiązanie do barw klubowych. Dostałem propozycję by pobiec dla UEK-u (co gwarantowałoby lepszy wynik), jednak w sercu jestem bardziej studentem UJ-otu : )

Dwa tygodnie po biegu

Odzyskałem siły po półmaratonie, odzyskałem radość z biegania, odzyskałem tą moc, która towarzyszyła mi przez grudzień, styczeń i luty. W piątek wreszcie jakieś rozbieganie po 4:30, a  nie włóczenie nogami, w sobotę tempo + sprint z MP, a w niedzielę 100 minut po lesie. Jest okej! Zostały dwa tygodnie, na które ogłaszam pełną mobilizację!

I dedykacja, dziś prawdziwy hicior muzyczny, dla Pana Cyca, biegacza, blogera, prawnika, ekonomisty, filozofa, melomana, romantyka, audiofila, Polaka, katolika i alkoholika! Niech się Panu wiedzie jak najlepiej!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz